Samodzielność wolontariuszy na misjach jest bardzo potrzebna, ale rozsądek niezbędny. Każdego z nas, podobnie jak misjonarzy lub misjonarki, może spotkać wiele zaskakujących i nie zawsze bezpiecznych sytuacji. Trzeba być uważnym, ostrożnym, a czasem bardzo kreatywnym.
Wrześniowa sobota, Madagaskar. Na długo przed świtem budzi mnie pianie kogutów pod oknem. Dziś nie prowadzę zajęć w szkole, więc nareszcie mam czas, żeby odpocząć. Kiedy słońce pojawia się na niebie, wyruszam jak tydzień temu na długi spacer nad ocean. Gdy docieram na wybrzeże, trwają jeszcze połowy. Na wodzie kołyszą się rybackie lakana (łódka wykonana z wydrążonego pnia). Plaża jest szeroka, ale pusta. Nie ma ani Malgaszów, ani białych turystów. Odpoczywam więc w spokoju i zachwycam się widokiem oceanu, siedząc w cieniu baru, nieczynnego o tak wczesnej porze. Potem idę na spacer wzdłuż brzegu. Zbieram do worka kawałki drewna wyrzuconego przez wodę, bo zamierzam wykorzystać je na zajęciach w szkole. Nagle widzę, że w moją stronę biegnie malgaska kobieta. Jej nieprzyjazna mina nie zapowiada nic dobrego.
– Czego ona chce? Chyba nie zamierza mnie okraść? – myślę z niepokojem – Misjonarz mówił, że tutaj jest bezpiecznie.
Szansy na ucieczkę nie mam, więc zatrzymuję się na pustej plaży i czekam na spotkanie. Gdy Malgaszka jest tuż przy mnie, kategorycznym tonem każe mi otworzyć worek. Na szczęście nie chodzi jej o torbę z telefonem i niewielką ilością ariary (malgaska waluta). Wychodząc na spacer, nigdy nie zabieram większej gotówki i aparatu fotograficznego, a mój paszport na czas pobytu na misji przechowuje misjonarz.
– Hazo (drewno) – prezentuję zawartość worka, uśmiechając się uprzejmie.
Kobieta obrzuca mnie groźnym i pogardliwym spojrzeniem pt. „biała zwariowała”, po czym natychmiast odchodzi.
Do misyjnej szkoły prowadzi piaszczysta, mało uczęszczana droga. Wędruję nią cztery razy na dobę. Okoliczni mieszkańcy oswoili się z moim widokiem, więc czuję się bezpiecznie. Za każdym razem wymieniamy pozdrowienia. Jednak tego ranka nie spotykam nikogo, poza pewnym Malgaszem. On pierwszy woła salama (malgaskie powitanie), więc grzecznie odpowiadam. Mężczyzna zbliża się do mnie i pyta jak leci. Idziemy obok siebie. Obładowana torbami z materiałami na zajęcia, tym razem nie jestem chętna do rozmowy, bo intuicja ostrzega, że będą kłopoty. Faktycznie. Malgasz „przykleja się” do mojego boku i w jego dłoniach pojawiają się metalowe widły, a dokładniej ich górna, ostra część. Nieznajomy dużo mówi. Rozumiem tylko tyle, że potrzebuje pieniędzy, ale ich nie ma, więc powinnam mu je dać. Widły wędrują na wysokość mojej szyi. To mi wystarczy, nic więcej nie musi mówić.
– I co teraz? Boże oświeć! – myślę, rozglądając się za kimkolwiek, ale droga jest wciąż pusta.
Tym razem mam w torbie aparat, bo używam go na zajęciach. Żal byłoby to stracić, choć prawdę mówiąc największą wartość ma dla mnie karta pamięci ze zdjęciami i filmami. Od razu ją wyjąć? Spokojnie, nie wolno panikować. Zresztą i tak nie ucieknę, nie będę się bić ani szarpać. Jeśli zacznę krzyczeć, mogę go zdenerwować i sprowokować bardziej stanowczą reakcję. Co mam robić? Postanawiam zaskoczyć intruza, zagadując go do upadłego. Pomysł z pozoru bez sensu, ale rozpoczynam monolog. Mówię po malgasku skąd przybyłam, gdzie pracuję, potem szczegółowo opowiadam o tym, co robię z dziećmi na zajęciach. Na koniec z beztroskim uśmiechem patrzę w jego stronę. Oczywiście tak naprawdę wcale mi nie do śmiechu. Czekam na efekt, czując coraz większy niepokój. Widzę, że Malgasz jest wyraźnie zdezorientowany. Po chwili opuszcza widły, a zaraz potem szybko
i bez słowa odchodzi. Może i on pomyślał, że biała zwariowała? Nie dość, że mówi po malgasku, to mając widły przy gardle, plecie coś o rysowaniu, szyciu, dekoracjach, zabawkach itd.
Około 22-giej budzi mnie sms. Sięgam po telefon. Wiadomość jest od misjonarza z buszu. To inna misja niż ta, w której obecnie pracuję. Ale znam ją, bo również w niej byłam wolontariuszem.
– Proszę o „zdrowaśkę”, bo dahalo (bandy uzbrojone w karabiny, noże, maczety itp.) zapowiedzieli się u nas z wizytą i ludzie ze strachu nocują
w kościele – pisze misjonarz.
Kiedy tam mieszkałam i pracowałam, nic złego nie miało miejsca. Ale jak widać, życie na misji jest nieprzewidywalne. Odmawiam w myślach różaniec. Zasypiam, rozmyślając o tym, co może się wydarzyć.
Iwona