Santa Cruz. Wreszcie docieramy do hogaru (sierocińca). Jest chyba pierwsza trzydzieści, środek nocy. Wokół mnie okropny klimat. Jest wilgotno, bardzo gorąco, po prostu tropikalnie. Nie mogę zasnąć. Jestem przecież klasycznym człowiekiem zimy, który cierpi w takich temperaturach. Wchodzę do pokoju i kładę się na łóżko z ulotną nadzieją, że „może jednak”.
Jak na złość pojawia się kolejny problem. Nasłuchuję wnikliwie. To, co jeszcze przed chwilą wydawało mi się delikatnym brzęczeniem, okazuje się prawdziwym hałasem. Wstaję i zapalam światło. Przymykam oczy z nieprzyjemnym grymasem. Stoję cicho i nasłuchuję uważnie. Na ucho szukam nieprzyjaciela, który z pewnością chce zarazić mnie czymś mało przyjemnym. Teraz słyszę tylko szum drzew kołysanych przez delikatny wiatr. Zły komar milczy uparcie. Nie pojawia się przy zapalonym świetle. Nie widzę go nigdzie w pobliżu łóżka. Wiatrak wiszący na suficie pracuje wytrwale. Wierzę mocno, że przy działającym wiatraku, w każdym razie przy ruchu powietrza, nie powinno być komarów. Tak mi się wydaje. Czekam jeszcze trzydzieści długich nocnych sekund i gaszę leniwie światło.
– Niech ten insekt żyje dalej – kalkuluję w myślach. Nie mam teraz czasu na zabawę w chowanego. Przecież o 8.00 Msza, a potem cały dzień z dziećmi.
Jeszcze ich nie znam. Drobne obawy mącą wewnętrzny pokój. One mówią po hiszpańsku, zaś ja ledwie zaczynam! Muszę się wyspać! Czeka mnie niełatwe zadanie wejścia w świat hogaru. Muszę się wyspać. Zdecydowanie! Komar nie jest tak istotny. O dziwo, zasypiam w mgnieniu oka. To na pewno po tej ponad pięciogodzinnej podróży autobusem z Concepción do Santa Cruz.
Dzwoni budzik. Nie! To za wcześnie… mam jeszcze czas. Wyłączam go. Wstaję jednak natychmiast, bo mam ambitny plan pouczyć się jeszcze hiszpańskiego. Nie! To za wcześnie, nastawiam budzik na następne 30 minut. O ile w Polsce trzydzieści minut na dosypianie trwa maksymalnie 5, tak tutaj zdecydowanie 30 minut to 30 minut. Wystarczająco, żeby jeszcze nabrać trochę sił.
Wyskakuję w miarę wypoczęty i szybko się ogarniam.
– Jesteś już gotowy?! – zza drzwi słyszę pytanie brata Krzysztofa Walendowskiego SVD. Patrzę na zegarek. Jest 7.40. Jeszcze sporo czasu, bo przecież Msza zacznie się i tak później niż o 8.00. W końcu jesteśmy w Boliwii. Tu czas jest bardziej elastyczny. Każdy zdąży „na czas”. Nie wiadomo dokładnie na jaki, ale na jakiś zdąży i wszyscy będą zadowoleni.
7.50 – wypada wyjść. Od kaplicy w naszym domu dzieli nas zaledwie 100 kroków. Wchodzimy i witamy siostrę Andreę, która po otwarciu kaplicy, od razu wychodzi po dzieci.
– Czyli jednak pierwsi! – odkrywam zaskoczony. Siadamy taktycznie w ostatniej ławce. Kaplica jest ładna i skromna, niczego tu nie brakuje. Na ścianie za ołtarzem widzę obrazki aniołków, które wyglądają jak dzieci z różnych kręgów kulturowych w Boliwii.
– Trochę tutaj jak w kaplicy w Ocyplu – mówi Krzysiu. W sumie ma rację. Po lewej stronie ołtarza znajduje się jeszcze wizerunek Matki Bożej Fatimskiej, opleciony wielkim różańcem. Różańcem… przecież dzisiaj jest 7 października! W Polsce, właśnie mniej więcej teraz, zaczyna się akcja „Różaniec do Granic”. Co za zbieg okoliczności!
Przychodzą pierwsze dzieci. Towarzyszy im ksiądz. To Polak – redemptorysta. Witamy się serdecznie. Ksiądz przyjeżdża w każdą sobotę na 8.00 rano, by odprawić Mszę świętą.
Kaplica zapełnia się błyskawicznie. W kilka sekund jest nas prawie 40 osób. Przede mną siedzi jakaś biała dziewczyna z 3-latką na kolanach. Zdecydowanie nie jest Boliwijką. Szybko dowiadujemy się, że to wolontariuszka z Belgii, która w tym roku „broni się” z psychologii i dlatego pracuje z dziećmi z hogaru.
Nagle ktoś ciągnie mnie za nogawkę. To mały chłopiec – Angel ma może 3 lata. Razem z drugim malcem wskakują mi na kolana. Zapewne będą tak trwać całą Mszę. Przy ołtarzu służą cztery dziewczyny. Chyba nie mają tu ministrantów. Tłumaczy to trochę wiek chłopców, na moje oko jakieś 5-8 lat. Dziewczynki są starsze i mają około 10-11. Tylko dwie z nich mają mnie więcej 15. Myślę, że będę musiał zaniechać planów uczenia ich gry w siatkówkę i skoncentrować się na czymś innym.
Raz po raz widzę zaciekawione ciemne oczy zerkające ukradkiem w moim kierunku. Jestem dla nich równie egzotyczny, jak oni dla mnie! Czuję, że to będzie bardzo dobry czas. Ksiądz mówi kazanie, a dzieci słuchają i starają się odpowiadać na pytania. Wychodzi to różnie. Raz lepiej, raz trochę gorzej. Nie to przecież jest najważniejsze! Nadchodzi wreszcie moment błogosławieństwa. Celebrans bierze do ręki kropidło i przechodzi z wodą święconą obok każdego. Ile radości! Każdy jest pokropiony słuszną ilością wody.
Nagle wstaje siostra Bonawentura, która chce przekazać wszystkim ważną wiadomość na początek nowego dnia. Dzieci odwracają się w jej stronę.
– Dzisiaj witamy wolontariusza z Polski – rozpoczyna. – Mateusz w najbliższym czasie będzie z nami żył i pracował – dopowiada.
Siostra nie ma szans, aby dokończyć zdanie. Wszyscy ruszają w moim kierunku.
– Mateo! Hola, Mateo! – witają mnie bardzo serdecznie, przytulając się i zadając siedem milionów pytań, których części nie rozumiem, albo nie słyszę. Pytam o ich imiona i próbuję je zapamiętać. Bezskutecznie. Niektóre w ogóle mi nie brzmią, a inne są tak różne, że będę potrzebował kilku dni, aby się przestać mylić. Ich spontaniczna reakcja jest jak ostrze Aleksandra Wielkiego rozcinające gordyjski węzeł. Nie mam już żadnych obaw, zdobywają moje serce frontalnym uderzeniem.
Świat misji to świat głoszenia Chrystusa. To świat do którego należę. To dobre miejsce. To moje miejsce. Ten hogar to mój hogar. To mój dom. I nie chcę innego!
Mateusz Wołosiński