Ukraina 2018 – czyli tam, gdzie kończy się droga

(gdzie prawdziwie zaczyna się szlak ku drugiemu człowiekowi)

Grudniowa aura za oknem, szarość oraz przedświąteczny rumor sprawiają, że chętniej wraca się wspomnieniami do ciepłych wakacyjnych dni.

Wakacje pod palmami na Majorce? Wypoczynek w hotelu all inclusive? To nie dla nas! Tegoroczny urlop spędziłyśmy na Ukrainie, w Wierzbowcu (Werbowcu) – miejscowości położonej około 50 km od Tarnopola, gdzie byłyśmy animatorami podczas oazy dla dzieci przygotowanej przez Siostry ze Zgromadzenia Misyjnego Służebnic Ducha Świętego (tzw. Siostry Werbistki).

W drodze do…

Pięć dziewczyn, pięć światów, pięć nastawień, spojrzenia pragnienia i oczekiwania – to wszystko by razem pojechać w jedną z czterech stron świata i wspólnie zrozumieć, że jest ich nie cztery a nieskończenie wiele, tyle ilu ludzi, których na drodze napotykamy, tych do których wychodzimy.

Gdy już się zebrałyśmy i poznałyśmy (z niektórymi dopiero w pociągu, czy na peronie w drodze do, z innymi troszkę wcześniej) – z plecakami na plecach zaczęłyśmy zbierać bagaż wspólny; bagaż niezapomnianych doświadczeń. Tuż po przekroczeniu granicy wiedziałyśmy już, że wkraczamy w Nowy, Inny Świat. Nie jest przesadą mówienie, iż wystarczyło przejść na Ukrainę (ten kawałek drogi pokonałyśmy pieszo), by znaleźć się w innej rzeczywistości. Miałyśmy wrażenie, jakbyśmy cofnęły się w czasie. Szczególnie uderzała bieda, mentalność i stan otoczenia! Samochody, które u nas raziłyby stanem karoserii, budynki, których elewacja wygląda jak odpadająca tapeta (a może to łzy, które w końcu muszą spłynąć, by dać trochę ulgi?), bilboard’y, które głoszą, że poszukiwani są ludzie do pracy w Europie (w tym przeważnie w Polsce) –chwila, to my już w niej nie jesteśmy?– pojawiają się różne myśli…

W takim właśnie szoku i otumanieniu udałyśmy się do Lwowa, by wspólnie zaciągnąć się smakami, architekturą i kulturą miasta. To tutaj pojawiły się pierwsze ukraińskie pyszności, tutaj zachwyciłyśmy się urokiem czasu, który płynie wolniej. Wszystko to po to, by kolejnego dnia, lekko zagubione i niepewne wsiąść w autobus, w którym brak klimatyzacji, a pasażerów więcej niż miejsc. Podróż odbyła się nie tylko w towarzystwie innych kompanów, ale także zapierającej dech w piersiach przyrody. Nieprzemijająca zieleń za oknem dowodzi, iż nie bez powodu mówi się o “zielonej Ukrainie”. Prawdziwie odczute temperatura i zapachy doprowadzą nas wreszcie tam, gdzie trzeba działać – do Werbowca.

Oaza… nie tylko zieleni!

Temat oazy dotyczył misji. Każdy dzień zabierał jej uczestników na inny kontynent, co pokazywało, że tereny misyjne są również tam, gdzie się obecnie znajdujemy. Nasz dzień rozpoczynał się chwilę przed pobudką dzieci. Dla podopiecznych poranek zaczynał się dźwiękiem dzwonka, który wieścił informację o zbliżającej się rozgrzewce. Po kilku energicznych podskokach i skłonach zbieraliśmy się na wspólnym śniadaniu. Aby dzieci mogły nauczyć się odpowiedzialności za wspólne dobro, cała ekipa podzielona była na kilka grup, które codziennie wymieniały się dyżurami – nakrywanie do stołu, zmywanie naczyń po posiłkach, pomoc w przygotowaniu liturgii oraz sprzątanie otoczenia kościoła. Najwięcej emocji (a przy okazji czasu…) zajmowało sprzątanie po posiłkach – w końcu było nas łącznie około 50 osób. Każdy posiłek poprzedzała wspólna modlitwa. Właściwą część dnia stanowiły spotkania z misjonarzami oraz ich opowieściami, zadania do wykonania, a także wspólna Msza Święta oraz Koronka o 15-stej. Nie brakowało również czasu wolnego nza zapoznanie się, wspólne zabawy, a także wieczorne dyskoteki, na które dzieci czekały cały dzień. (Jakże inne były to dyskoteki od tych, które my pamiętamy ze szkolnych lat! – Szczególnie zachwycały tańce grupowe i zapał dzieci do wspólnej zabawy.)

Przy opisywaniu oazy nie sposób nie wspomnieć o organizatorach! Jak już zostało wspomniane powyżej – nad prawidłowym przebiegiem Oazy czuwały Siostry Werbistki. Siostry dzieliły się ze wszystkimi swoją niekończącą się energią. Tylko One potrafiły zapanować nad dziećmi przed posiłkami! W przygotowaniu wakacji dla dzieci pomagał również Ojciec Adam, Werbista, który przed Ukrainą pełnił swą posługę w Ameryce Południowej. Ojcu zawdzięczamy liczne wieczorne rozmowy, a także przygody – z pewnością żadna z nas nie miała wcześniej okazji jechać w 6 osób kultową ładą! Ojciec Adam obiecał nam również możliwość pokierowania tym autem, o czym będziemy pamiętać!

MY a WOLONTARIAT (wpływ nas na wolontariat)

Co my dałyśmy swoją obecnością w Werbowcu? Właśnie obecność! Po raz kolejny przekonałyśmy się, że wolontariat misyjny polega przede wszystkim na byciu z drugim człowiekiem i dla niego. Byłyśmy nie tylko opiekunkami, ale też przybyszami zza zachodniej granicy. Dzieci szukały z nami punktów wspólnych, próbowały nauczyć ukraińskich słów. Sam fakt, że mogą czegoś uczyć swoich animatorów sprawiał, że czuły się ważne i docenione. Sporo z nich uczy się również polskiego, by w przyszłości móc studiować w Polsce, więc nieustannie toczyliśmy ukraińsko-polskie pogawędki.

Mimo to, że na Ukrainie nie spędziłyśmy dużo czasu, z pewnością w jakimś stopniu zdążyłyśmy się przywiązać do dzieci – a one do nas. Starałyśmy się być dla nich, okazywać uwagę i współdziałać w zwykłych czynnościach.

Pod koniec oazy jedna z Sióstr wspomniała, że nasza obecność motywowała je do działania, co dodatkowo uwypukla niesamowite relacje, jakie zawiązują się na wolontariatach!

WOLONTARIAT a MY – (wpływ wolontariatu na nas)

Przyjechałyśmy z misją wprowadzenia jakiejś zmiany; uczynienia dobra. Bez wątpienia i jednogłośnie stwierdziłyśmy, że nie tylko my byłyśmy zmianą w miejscu, w które pojechałyśmy pomagać, ale że to właśnie ono i zastane okoliczności – to wolontariat miał wpływ na nas. Z pewnością nowe miejsce, otoczenie i pojawiające się przed nami wyzwania pomogły nam uczyć się pokory. Doświadczenie wspólnoty i wymiany kultur pokazało nam, że tylko w obliczu drugiego, wychodząc do niego, ukazujemy swoją wartość i wyzwalamy dobro. Żadna z nas nie cieszyłaby się tym co może z siebie dać, gdyby dawać nie było komu. Wspólne dzielenie chwil, wspólna modlitwa, posiłek, sprzątanie, nauka czy zabawa były piękne i pełne dzięki temu, że wzajemne. „Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” – te słowa stały się niezwykle wyraźne. Rozumiemy coraz pełniej, że można posiąść wiele, ale nie być szczęśliwym, gdy nie ma z kim tego dzielić; że uśmiech, którego ktoś nie odwzajemnia staje się tylko grymasem.

Na oazie my uczyłyśmy, ale i my byłyśmy uczone – dzieci, nasi podopieczni, dali nam niezwykły przykład gotowości pomocy, otwartości na drugiego, radości z rzeczy najprostszych. Nie negujemy tego w naszych codziennościach, ale Ukraina tym nas właśnie zauroczyła. Może to bieda, która uczy doceniać więcej, może wojna, która pokazuje by cieszyć się pokojem, a może wreszcie natura (która tam niezwykle bliska) wyzwala rozumienie harmonii świata… My na co dzień żyjemy w pędzie relatywnie bezpiecznego świata, tym samym zapominając, po co i dokąd gnamy i co zostawiamy niezauważone. Wolontariat nauczył nas też skromności: w takich miejscach nie ma luksusów (choć to zależy, bo my nimi nazywałyśmy pyszności znalezione w ogrodzie lub przyrządzone przez siostry, czy wreszcie łóżko po całym owocnym dniu!) Docierało do nas, że to co przywiozłyśmy w plecakach w zupełności wystarcza, a prawdziwa wartość nie objawia się w rzeczach materialnych.

Pobyt w Verbovcu był też wspaniałą okazją by doświadczyć życia duchownego. Żyłyśmy z siostrami, odkrywając malutkie rąbki ich codzienności. Była to niezwykła refleksja nad powołaniem. Każda z nas mogła obserwować czym jest jego wypełnianie, bo siostry werbistki (i to każda w inny, swój niezwykły sposób) odnajdywały siebie w tym co zostało im powierzone.

Czas na refleksję

Już będąc w Verbovcu wiedziałyśmy, że warto – po powrocie zrozumiałyśmy dlaczego. Warto wychodzić do drugiego, bo paradoksalnie dając – dwukrotnie otrzymujemy.

Wolontariat misyjny był dla nas zadaniem niesienia słowa i pomocy. Myślimy, że bardziej lub mniej właściwie wykonałyśmy to zadanie. Piękne jest to ile wydarzyło się dodatkowo. Ubogacaliśmy się wzajemnie i wspólnie spędzając czas: z sobą – w zderzeniu z różnymi kulturami, potrzebami, zdolnościami, a wreszcie z Panem Bogiem, zrozumieliśmy, że Kościół wyraża się we wspólnocie, że nasze dobro owocuje, dopiero gdy je komuś ofiarujemy. Prawdziwej głębi nabierają słowa Mateuszowe, że gdzie gromadzi się dwóch lub trzech tam pośród nich jest Pan. Otwierając się na innych, zapraszamy Boga.

Dodatkowo doświadczyłyśmy też, że aby odnaleźć pole do niesienia pomocy, nie trzeba jechać daleko. Okazuje się, że ludzie potrzebujący doświadczyć Kościoła znajdują się blisko nas i może niekiedy nieświadomie czekają, aż ktoś wyciągnie do nich rękę i poprowadzi do osobistej relacji z Bogiem. Zdaje się, że wolontariusz misyjny tym bardziej powinien pamiętać o “misyjnej postawie” w prozaicznych czynnościach dnia codziennego. Z drugiej strony na innych obszarach również nas potrzeba! Niekiedy wystarczy tylko odrobina inspiracji, by móc zmienić życie konkretnego człowieka.

To wszystko właśnie dzieje się na wolontariacie misyjnym!

Katarzyna Szymańska i Martyna Jędroszyk