„Jehova no mpiandry ahy. Matoky anao” (Jezu ty jesteś moim pasterzem. Ufam tobie) – te zdania, wypisane kredą na ścianie, ujrzałam w domu sparaliżowanej malgaskiej kobiety. Znałyśmy się od kilku lat, a nasze pierwsze spotkanie miało miejsce na brudnej, piaszczystej drodze.
Było upalnie, choć dzień rozpoczął się zaledwie kilka godzin wcześniej. Raz po raz odzywały się dzwonki malgaskich posiposy (rowerowe taksówki).
W oddali biegały bose dzieci. Pod murem ktoś załatwiał pilną potrzebę, co na Madagaskarze mało kogo dziwi i krępuje. Ja obładowana torbami szłam do szkoły misyjnej, by poprowadzić zajęcia dla dzieci. Haingo (czyt. Haingu) jechała na wózku inwalidzkim, który z wielkim wysiłkiem pchał jej kilkunastoletni syn Anelika (czyt. Anelka). Koła grzęzły w piachu, ale chłopak nie narzekał. Gdy przechodziłam obok nich, z uśmiechem wymieniliśmy salama – malgaskie powitanie. Wywiązała się krótka rozmowa, po której zaproponowałam zrobienie kilku zdjęć.
Rok później, podarowałam kobiecie oprawioną w ramkę jedną z fotografii – tę, na której pięknie się uśmiecha, a obok niej stoi syn. Malgaszka była zaskoczona, ale zadowolona. Chciała powiedzieć coś po francusku, lecz brakowało jej słów. Wtedy ja odezwałam się po malgasku, choć jeszcze bardzo słabo znałam ten język.
– Mahay malagasy?! (znasz malgaski) – zapytała uradowana.
Ze łzami w oczach przytuliła mnie swoją jedyną sprawną ręką. Kilka dni później przyjechała do szkoły, oczywiście dzięki pomocy Anelika. Odszukała mnie i podarowała ciastka karmelowo-kokosowe własnej produkcji.
Minął kolejny rok. Ponownie przywiozłam zdjęcia dla Haingo. Pewnego dnia kobieta przyjechała na misję i z szerokim uśmiechem oświadczyła, że chce mnie zaprosić do swego domu. Byłam szczęśliwa. Od dawna chciałam zobaczyć zwyczajny malgaski dom od środka. Zaproponowałam, że odwiedzę ich w niedzielę, po rannej mszy św., bo tylko wtedy miałam trochę wolnego czasu. Gdy przyszła pora, wyruszyłam z Haingo i jej synem. Wędrowaliśmy przez ubogie, najmniej bezpieczne peryferia miasta. W tym nowym miejscu, czułam na sobie wzrok każdego mijanego człowieka, nie zawsze życzliwie patrzącego w moją stronę. Owszem, vazaha (obca, biała) na głównej ulicy miasta też budziła zdziwienie i zainteresowanie, ale tam umiałam sobie z tym poradzić. Po prostu rozmawiałam z ludźmi po malgasku, oczywiście na ile pozwalała mi znajomość języka, opowiadając o sobie i szkole. Dzięki temu niektórzy Malgasze widząc mnie, już z daleka wołali „salama Iwona” i machali przyjaźnie. Byli i tacy, którzy wołali „salama vazaha”, ale wtedy z uśmiechem odpowiadałam „tsy vazaha, Iwona no anarako” (nie jestem obca, mam na imię Iwona). To skutkowało i następnym razem słyszałam swoje imię.
Wśród zakamarków, które teraz odwiedzaliśmy, byłam naprawdę obca. Wózek zapadał się w brudnym piasku. Chwilami, wspólnie z Anelika musieliśmy go ciągnąć. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Zakątek był ciasno zabudowany domami z desek, blachy falistej i mat plecionych z liści palmowych. Kobieta mieszkała tylko z synem. W ich domu jedynym solidnym meblem było łóżko. Potężna palisandrowa rama z wielkim materacem i kilkoma kocami, nakryta kwiecistą narzutą zajmowała ponad połowę powierzchni wnętrza. Były jeszcze dwa krzesła i nieduże stoliki. Na jednym z nich zauważyłam zdjęcie uśmiechniętego papieża Franciszka, który w tych dniach przebywał na Madagaskarze. W wąskim przedsionku stały worki z węglem drzewnym i mocno zniszczony rower, a na sznurze wisiały ubrania.
To nie był zamożny dom, ale też nie najbiedniejszy. W środku panował półmrok. Dwa małe okienka wpuszczały niewiele światła, a w dodatku szybko pojawiły się w nich twarze dzieci z sąsiedztwa. Jako miejsce do siedzenia, Haingo wybrała dla mnie łóżko. Po przywitaniu i zapoznaniu się ze wszystkimi gośćmi w domu, głównie małymi Malgaszami, pokazałam im kilka moich krótkich filmów o malgaskich misjach i polskich tańcach ludowych w wykonaniu zespołu, do którego należały moje własne dzieci. Nie wiem, czy większy entuzjazm w oglądających wzbudziły skoczne tańce czy wielobarwne, wirujące stroje. W odpowiedzi Haingo wyjęła mnóstwo zdjęć i zaczęła opowiadać o swoim życiu. Nie wszystko wtedy zrozumiałam. Jednak wcale mi to nie przeszkadzało, bo wyraźnie czułam w Haingo i jej zachowaniu ogromną czułość dla mnie. Do tego nie potrzeba znajomości języka.
Wizyta nie trwała długo, bo po południu, jak co dzień, czekały mnie zajęcia w szkole. Po serdecznym pożegnaniu, Anelika odprowadził mnie do głównej drogi, skąd łatwo trafiłam na moją kwaterę u malgaskich sióstr zakonnych. Jednak zanim opuściłam dom, kobieta kilkukrotnie przepraszała, że nie ugościła mnie jedzeniem. Ja zapewniałam, że wcale nie jestem głodna. Nie byłam nawet pewna, czy miała czym się podzielić. Żałowałam, że nie kupiłam dla nich np. trochę ryżu i warzyw. Obiecałam sobie, że zrobię to następnym razem.
Pewnego dnia przeglądałam archiwalne egzemplarze miesięcznika „Misjonarz”. Rozmyślałam o misjach, które poznałam, o Haingo, o pracy misyjnej, której byłam świadkiem i wykonawcą. To prawda, że często pomoc materialna jest niezbędna, ale przecież nie wystarczy dzielić się np. tylko żywnością. W jednym z artykułów odnalazłam słowa papieża Franciszka „Dzielmy się czułością Boga”.
– Właśnie o to w tym wszystkim chodzi! – pomyślałam z radością.
Iwona